Recenzja filmu

Kwiat szczęścia (2019)
Jessica Hausner
Emily Beecham
Ben Whishaw

Kwiaty zła

Hausner jest też zbyt głęboko zanurzona w europejskiej tradycji filmowej, by przyłożyć do ciarek na naszych plecach odpowiednią wagę. Wspomniałem "Dzień Tryfidów", lecz równie dobrze mógłbym
Przyjmuję zakłady: o czym jest najnowszy film Jessiki Hausner? Podpowiadam, że trzy poprzednie opowiadały kolejno o: niemożliwym uczuciu pomiędzy nastolatką a podstarzałym kierowcą autobusu, naturze katolickiej wiary symbolizowanej przez sanktuarium maryjne w Loudres, a także o weltschmerzu romantycznego poety i oficera armii pruskiej Henricha von Kleista. Jakieś pomysły? Tak myślałem. 

Skoro już się poddaliście, spieszę z odpowiedzią: "Little Joe", anglojęzyczny debiut Austriaczki, to arthouse’owy remake "Dnia Tryfidów" o genetycznie zmutowanych roślinach zamieniających ludzi w bezwolne zombie. I nie ma się co śmiać, gdyż wszystko jest w nim na serio. Już w pierwszych ujęciach kamera skrada się pomiędzy grządkami w futurystycznym laboratorium – kwiatki wyglądają niczym mała żarłoczna armia gotowa na podbój świata. Odpowiednio pielęgnowane, przypominają trochę rosiczki z fluorescencyjnymi, karmazynowymi mackami, zaś w oczach ambitnej pani naukowiec (znana z "Ave, Cezar!" Emily Beecham) są lekiem na całe zło współczesności. Otóż dzięki precyzyjnej genetycznej modyfikacji, wydzielają odpowiednią ilość oksytocyny, by zmieniać zachowanie ludzi i w konsekwencji wprowadzić ich w stan obezwładniającego szczęścia. A jako że akcent w tym zdaniu pada na przymiotnik "obezwładniający", sytuacja błyskawicznie wymyka się spod kontroli.    

Nawet jeśli po wyjściu z kina zechcecie podlewać domową florę w gumofilcach i rękawicach ochronnych, Austriaczka pozostaje zbyt świadomą reżyserką, by zadowolić się ciarkami na naszych plecach. Jej film to po części przestroga przed zgubnymi skutkami zabawy w Boga, po części empatyczna diagnoza ludzkości cierpiącej na chroniczną depresję, momentami zaś – zamaszysta metafora cywilizacyjnego impasu. Dzięki aseptycznej fakturze obrazu, bijących chłodem zdjęciom Martina Gschlachta, dziwacznej arytmii dialogów oraz niepokojącej muzyce awangardowego japońskiego kompozytora Teijiego Ito (nieżyjący od paru dekad artysta współpracował m.in. z Mayą Deren, co sporo tłumaczy), całość ma swój unikalny klimat – raczej surrealistyczny, niż straszny, lecz na pewno zgodny z zasadą decorum. 

Niestety, Hausner jest też zbyt głęboko zanurzona w europejskiej tradycji filmowej, by przyłożyć do ciarek na naszych plecach odpowiednią wagę. Wspomniałem "Dzień Tryfidów", lecz równie dobrze mógłbym przywołać "Inwazję porywaczy ciał", "Sklepik z horrorami", "Zdarzenie" albo "Istotę" – filmy, które poza wpisaną w gatunkowe DNA etyczną i moralną przestrogą, miały również bawić (inna sprawa, jak im to wychodziło). Ta sama wycyzelowana forma, która sprawia, że przykładamy palec do czoła i słuchamy reżyserki z uwagą, przydaje filmowi niezamierzonej śmieszności. Obcując z ewidentnie kampowym materiałem, Hausner zachowuje się, jakby legiony krwiożerczych chabrów i zmutowanych nasturcji czekały tuż za rogiem. Oczywiście, nie odbieram słuszności jej tezom i w żadnym wypadku nie lekceważę jej obaw o przyszłość planety, lecz sami przyznajcie – trochę to jednak zabawne. 

Rezultat jest mniej więcej taki, jak nastrój bohaterów. Z niczego się nie śmieją, niczego się nie boją, wszystko przyjmują ze stoickim spokojem, a to, co ważne, wylatuje drugim uchem. Bardzo to ładne. Tylko po co?
1 10
Moja ocena:
5
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones